Co wtedy czułam….
Ulgę, wielką ulgę że udało mi się wybrnąć z sytuacji bez wyjścia.
Ja wiem co znaczy wychowywać samotnie dziecko. Żaden facet tego nie zrozumie, to bycie i fizycznie i psychicznie 24h na dobę z dzieckiem. Nawet jak poszłam do pracy to głową byłam w domu… ciągle zastanawiałam się co sie dzieje z moimi dziecmi, czy opiekunka wszystko dobrze robi, czy dzieci nie zachorowały właśnie, czy nie są głodne a może płaczą… to nieustanna troska i ciągły dylemat co wybrać czy pracę, czy dom… a może jednak pogodzić jedno z drugim ale zawsze coś ucierpi.
Gdyby jeszcze mój mąż był na tyle dojrzałym człowiekiem, żeby chcieć mi chociaż trochę pomóc a tak zawsze byłam z tym sama. Więc w imię czego mam wpakować się w kolejną ciążę. Całą odpowiedzialność za fakt zajścia poniosłam ja a później po urodzeniu też ja. Więc o czym mowa, to ja powinnam decydować co będzie dalej z moim życiem, bo głównie na mnie spadnie cały ciężar odpowiedzialności.
Możecie sobie gadać wszyscy przeciwnicy aborcji co chcecie… że jestem taka siaka czy owaka… guzik mnie to obchodzi. Czy wpadło Wam do głowy by może pomóc takiej kobiecie co jednak zdecydowała się urodzić przez Wasze gadanie??? Wam chodzi tylko o jedno, niech urodzi a to co się z nią dalej dzieje już Wam się wydaje Was nie dotyczy… jaki to błąd. Trzeba się zastanowić do stanie się z dzieckiem nawet jeśli trafi do adopcji… albo co jeśli kobieta wcale nie będzie miała środków na utrzymanie. Może się stac tragedia (sama w pewnych momentach załamania miałam takie pomysły) jakich wiele jest nawet w naszym kraju, matki zabijają siebie i dzieci bo nie mają z czego żyć.
No dobrze… bo rozpisałam się nie na temat.
Czułam wielką radość i ulgę… nie na długo. Cała sytuacja powtórzyła się na przełomie czerwca i lipca.